Strona główna » żywność i rolnictwo » Dalej o wpływie mięsa i zbóż na klimat, czyli kto handluje ten żyje

Dalej o wpływie mięsa i zbóż na klimat, czyli kto handluje ten żyje

Archiwum

Poprzedni wpis dotyczył kwestii sposobów hodowli zwierząt i ich wpływu na klimat i gleby. Teraz można spojrzeć dokładniej jak byśmy mogli taką hodowlę prowadzić jak najlepiej. Nie dobrze, nie tylko nie szkodzić, ale zrobić tyle dobrego ile się da.

W poprzednim wpisie omówiłem relacje między zwierzętami hodowlanymi i ich żywieniem. Choć wypada jeszcze raz podkreślić, że te rozważania bezpośrednio dotyczą tylko przeżuwaczy, do innych zwierząt należy je stosować nie wprost i z dużą ostrożnością.

Jak napisałem w poprzednim wpisie, rotacyjny wypas jest nie tylko jedynym sposobem hodowli zwierząt, który nie jest destrukcyjny dla gleb i ekosystemów, ale i ma na nie wybitnie pozytywny wpływ. Lub może mieć, jeśli jest robiony jak należy. I co więcej, i tego nigdy dość powtarzania: jest to JEDYNY realnie istniejący sposób eliminacji nadmiaru CO2 z atmosfery mogący działać na wystarczającą skalę. A teraz możemy się przyjrzeć temu, jak go zoptymalizować.

Zacznijmy od tego, że większość uprawianych roślin są to rośliny jednoroczne, które w swej pierwotnej formie są roślinami pionierskimi, kolonizującymi nisze ekologiczne po katastrofach- takich jak powodzie i pożary. Te rośliny mają tendencję do szybkiego rośnięcia w zwartych koloniach, niewielkiego inwestowania w części wegetatywne i produkowania dużych ilości nasion. Tak wyglądają pola zbóż i dokładnie w takich okolicznościach zboża zostały udomowione. Problem polega na tym, że w Egipcie i Mezopotamii katastrofy w postaci powodzi przychodziły regularnie i zboża miały tam swoje naturalne miejsce, a gdzie indziej to ludzie musieli powodować jakieś katastrofy. I stopniowo doszli do pełnej mechanizacji robienia katastrof w postaci orania. Które niszczy w miarę dokładnie ekosystem glebowy, rozrywając grzybnie i przesuwając bakterie w miejsca, gdzie mają się gorzej i wymierają. To nie jest skutek uboczny, dokładnie taki jest cel tego zabiegu (nawet jeśli ktoś będzie p… o chwastach i innych takich). No i zboża rosną, tak samo soje, rzepaki i inne podobne rośliny. Wszystko by było w porządku, gdyby nie to, że dopóki katastrofa łączyła się z dostarczenie łatwo dostępnych minerałów (jak powódź czy pożar) to wszystko działało. A sztuczne katastrofy niszczą ekosystem glebowy, który normalnie się zajmuje dostarczaniem tychże, nie dając nic w zamian.

I tak doszliśmy do pytania- a co to jest ten ekosystem glebowy i właściwie po co on tam jest? Otóż oczywiście, jak każde życie, kombinuje jak tu przetrwać i się rozmnażać. I w ramach tego grzyby, bakterie, nicienie i mnóstwo innych stworzeń zjada się nawzajem, ale przecież musi skądś pozyskać jakąś dodatkową energię do systemu. I jak najbardziej, pozyskuje. Z roślin, jak wszyscy. Tylko generalnie nieco innymi metodami niż wszyscy. Znaczy są jakieś (głównie) owady zwyczajnie zjadające podziemne części roślin. Ale większość innych organizmów, zwłaszcza bakterii i grzybów, z nimi handluje.

Handluje?

Tak. Wymieniają się. Rośliny kupują potrzebne im minerały, a za to płacą energią, znaczy cukrem. I to bywa ekstremalnie skomplikowane, bakterie syntetyzują związki azotowe, a grzyby potrafią transportować jony na setki metrów, a może i wiele kilometrów. I to zarówno pomiędzy roślinami, jak też wydzielanymi kwasami rozpuszczają skały i pozyskują te jony- potrzebne roślinom kawał drogi dalej.

Oczywiście po katastrofie prawie nic z tego nie działa i musi być odbudowane od nowa. Albo substytuowane proszkami. Dla uzupełnienia minerałów, dla pogłębienia katastrofy przez supresję innych gatunków, etc.

To jak jest alternatywa?

Alternatywą jest oczywiście stworzenie produktywnego systemu. Takiego, w którym mamy działający ekosystem glebowy i trwałe relacje między nim, a roślinami. To wymaga od nas najpierw zmiany myślenia o produkcji rolnej. Z obserwowania i dbania o to co nad ziemią na dbanie o ten podziemny system. Bo jak on się będzie mieć dobrze, to wszystko inne też. Bo oprócz samej kwestii minerałów jest jeszcze druga- zawartości materii organicznej w glebie. Im jest ona wyższa, tym gleba ma większą retencję, może zmagazynować więcej wody. Czyli mokre i suche okresy stają się mniej dotkliwe. Co ma, delikatnie mówiąc, spore znaczenie w sytuacji ocieplania się klimatu, czyli zwiększania siły zarówno opadów jak i okresów suchych. Rolnictwo orkowo-proszkowe wyłącznie niszczy glebową materię organiczną, tam jest niezwykle trudno w ogóle utrzymać jej poziom. „Tradycyjne” katastrofy, jak pożary i powodzie jednak jej dostarczały (powodzie z mułem, pożary nie niszczyły podziemnych części, one się rozkładały i karmiły organizmy glebowe).

Znaczy dobrze działający system musi się opierać na stabilnych relacjach między roślinami, bakteriami i grzybami glebowymi. Co oznacza brak katastrofalnych załamań, co dalej oznacza, że mówimy o systemie zdominowanym przez rośliny wieloletnie.

Jak to zrobić?

Jak już wiemy co chcemy zrobić, to odpowiedź na pytanie jak jest znacznie łatwiejsza. W tym przypadku najważniejsze to dostarczać cukru dla życia glebowego, najwięcej jak się da i nie niszczyć roślin. Ale jak najbardziej tworzyć warunki, aby presja środowiska promowała te, które nam się bardziej podobają.

A jak taką presję wytworzyć? Zależy co chcemy i nie jest to proste, ale są metody. Na poniższym filmie stado krów jest wypasane z rotacją po 45 minut na każdy kawałek pola. Efekt?- są obgryzione wszystkie jadalne rośliny, a cała reszta dokładnie wydeptana i przyozdobiona naturalnym nawozem. Po tych kilkudziesięciu minutach krowy marudzą, że już nic nie mają i chcą dalej, dostają następny kawałek pola. Tu filmik:

Rotacja liczona w minutach to jest oczywiście dość absurdalna ekstrema i to powyżej to był raczej jednorazowy eksperyment. Normalnie to się robi raz- dwa razy dziennie lub nawet do jednego raza na 3 dni. Ale w tym przypadku szok przechodzącego stada był zaaplikowany szybko i mocno, drastycznie wzmacniając każdą odpowiedź ekologiczną.

Po takim traktowaniu trawy i podobne, które ewoluowały razem ze stadami roślinożerców przez miliony lat są przez chwilę w szoku, a następnie rosną jak szalone, korzystając z zapasów w systemie korzeniowym i ewentualnie zniżek na minerały u grzybów. Sztywniejsze, zdrewniałe i niejadalne rośliny są nieprzyzwyczajone do takiego traktowania i długo im zajmuje pozbieranie się. A po kilku tygodniach/miesiącach krowy tam wracają. I wystarczy kilka takich cykli, aby zostały tylko te rośliny, które kompatybilne z roślinożercami. I działa to oczywiście też w drugą stronę- są dla tych zwierząt lepszym pożywieniem, bo zwierzęta ewoluowały na takiej diecie. I ich bakterie jelitowo-żołądkowe też.

Ale to nie koniec. Krowy, jak wiadomo, pochodzą z Polski i okolic. Gdzie naturalnie lasy się przeplatają z otwartymi terenami. Dopóki żyły tury, to pilnowały, aby tych otwartych terenów było więcej. Zresztą grzyby lubią współpracować z drzewami i im więcej drzew, tym więcej grzybni. I odwrotnie, im więcej bylin, tym bardziej bakteryjny ekosystem glebowy. Ale najbardziej produktywne jest połączenie jednego z drugim. Sawanna, czy odwrotnie, las z licznymi polanami. I oczywiście nie tylko jednym gatunkiem drzew.

Ale cały czas możemy to połączyć z uprawą jakiś plonów z drzew. Czy to będą jabłonie, czy oliwki czy orzechy, czy jeszcze cokolwiek innego. O ile nie przegniemy pały i nie upchamy drzew w taki sposób, że zrobimy z tego monokulturę tak gęstą, że zabraknie miejsca na trawę i zwierzęta.

Może to na przykład wyglądać tak:

Tu jak widać jest zboże, ale można je też uprawiać tak, że mamy łąkę, służącą normalnie do wypasu, jednak w zwykłym czasie możemy wysiać ziarno. I zobaczyć co się dzieje. Jeśli pogoda będzie dobra dla zbóż, to bydło idzie gdzie indziej, a koniec sezonu wygląda jak na powyższym obrazku. A jak nie będzie dobra, to nasza pszenica czy coś tam będzie po prostu jedną z traw na polu, krowy sobie z nią poradzą. Sianie jest tanie, to orka kosztuje sporo w sprzęcie i paliwie, a jeszcze więcej. Obie te rzeczy omijamy i jakiś produktywny zysk mamy. I z drzew jeszcze coś.

W efekcie każdej z tych rzeczy- plonów z drzew, zboża i mięsa będzie mniej niż w wyspecjalizowanej uprawie. Ale co z tego, skoro po pierwsze wszystkiego razem będzie więcej, ale po drugie i znacznie, znacznie ważniejsze, inwestujemy w najważniejszy kapitał każdego gospodarstwa rolnego, czyli materię organiczną w glebie. Reszta to są tylko koszty. Budynki i maszyny tylko żrą pieniądze, więcej węgla w glebie naprawdę je produkuje. Bo grzyby dostarczają minerały, bo razem z bakteriami fantastycznie przechowują nadwyżki wody i uwalniają jak brakuje. A jeśli przybywa nam materii organicznej i życia glebowego, to po prostu mamy coraz lepsze plony. Na dużą skalę taką poprawę możemy uzyskać tylko za pomocą zwierząt, a najlepiej i najłatwiej na skraju terenów otwartych i zadrzewionych. I krowy też takie lubią.

A gdyby popchnąć ten koncept do ekstremy?

Nie do ekstremalnej produktywności, bo jeśli nie ogranicza nas temperatura, ilość wody, dostępna praca ani nasłonecznienie, to optymalnym rozwiązaniem jest wielopoziomowy permakulturowy ogród. Ale spójrzmy na inne ekstremum- ziemię bezproduktywną, albo całkowicie marginalną. Znaczy pustynię w ciepłym klimacie. Z niskimi, ale istniejącymi opadami, powiedzmy, że możemy się spodziewać co rok-dwa deszczu lub kilku, łącznie powyżej 200 mm. Oczywiście obecny poziom wegetacji jest taki jak należy się spodziewać w tego typu zdegenerowanym ekosystemie. Piach, kamienie i czasem jakieś małe kolczaste coś.

Do zrobienia z tego czegoś użytecznego, zarówno dla nas, jak i dla planety, tak czy inaczej potrzebujemy wody. Ale wcale nie do irygacji na dużą skalę. To by było zarówno drogie, jak też całkowicie bezproduktywne, a prawdopodobnie szkodliwe- bo woda bez gleby by jedynie odparowywała pozostawiając sól. Zwłaszcza w suchym klimacie potrzebujemy gleby, i to dużo. Więc bierzemy krowy, owce, alpaki czy coś. Kóz i wielbłądów lepiej nie, bo ich zwyczaje lepiej pasują do niszczenia niż budowania gleb.

OK, żadnej trawy, ani niczego jadalnego tam nie ma. I co? I nic, kupujemy siano i rozrzucamy na ziemi. A następnie robimy dokładnie to co na filmie- wypuszczamy stado przeżuwaczy i pozwalamy im to siano zjeść, w część wdeptać w ziemię, zostawić odchody i pójść dalej. Wody potrzebujemy dla napojenia tych zwierząt i tyle. Na rozłożonej na ziemi materii organicznej mamy pewną szansę na kondensację rosy i jej spłynięcie do gleby zanim odparuje, coś powinno tam zacząć rosnąć. Nawet jeśli jeszcze nie rośliny, to mamy odrobinę bakterii z przewodów pokarmowych zwierząt, mamy w glebie materię organiczną, zacznie się jakieś życie glebowe. I jak przyjdzie deszcz, już będzie pewna retencja tej gleby. To zapewne za mało, należałoby pomóc odrobiną małych konstrukcji do spowalniania i rozpraszania wody z ulewy- swale, gabiony itd. Ale jedynym sposobem zbudowania gleby na większą skalę są właśnie przeżuwacze. I możemy to zrobić nawet na pustyni. W następnym cyklu już jakaś roślinność będzie, częściowo uzupełni siano. A po kilku latach możemy dopasować pogłowie do rzeczywistej ilości produkowanej trawy, bo ona będzie. I brawo, zamieniliśmy pustynię w prerię. Jedynie potem trochę pomóc drzewom, jakieś zawsze urosną i mamy sawannę. A jak mamy drzewa, to mamy też ośrodek kondensacji wilgoci. I wyższe opady. Las tropikalny tam nie wyrośnie, ale sucha sawanna to przecież całkiem ładny i produktywny ekosystem. Jeśli jest zdrowy to pochłania mnóstwo CO2 i może produkować mnóstwo zdrowego mięsa.


1 komentarz

  1. Jacek Kobus pisze:

    Wszystko to jest bardzo słuszne, bardzo piękne i bliskie mojemu sercu. W sumie mniej – więcej tak właśnie radzę sobie z moimi ugorami – i efekty z każdym rokiem są bardziej budujące.

    Jest tylko jeden problem. Kto lub co ZMUSI przemysł agro do takiego poświęcenia..?

    Zdajesz sobie sprawę, że ubocznym efektem sukcesu takiego modelu „rolnictwa regeneratywnego” (jak zwał, tak zwał…) będzie bankructwo takich firm jak Cargill?

    Plus – to by wymagało jednak znacznego zwiększenia liczby pracowników, bo nakład kapitału jest oczywiście mniejszy niż obecnie, ale nakład pracy – dużo większy.

    Dawno, dawno temu, w czasach Agepo szacowaliśmy zgrubnie, że przy produkcji żywności bez użycia maszyn napędzanych ropą musiałoby pracować około 1/3 populacji.

    Twoje założenie jest inne, zakładasz płynne przejście na napęd elektryczny – ale i tak będzie do tego potrzeba więcej niż 3 – 5% dostępnej siły roboczej jak obecnie. Zatem cena żywności również nieuchronnie wzrośnie i to znacznie. Ludzka praca jest najdroższym „czynnikiem produkcji” i należy się spodziewać ciągłego, dynamicznego wzrostu jej ceny.

    W sumie razem – ewolucyjnie i pokojowo trudno sobie coś takiego wyobrazić.

    Cena żywności, a i owszem, może i będzie rosnąć (choć eksperyment pt. „wolny handel z Ukrainą” dowodzi, że wcale nie zawsze i wcale nie wszędzie…), ale jest kto inny chętny, by na tym zarobić. To właśnie Cargill (et consortes), który w zaciszu swoich laboratoriów przygotowuje całkiem przeciwstawną propozycję: żywność syntetyzowaną całkowicie sztucznie. Z pominięciem jakichkolwiek pół, łąk czy żywych organizmów (z wyjątkiem najprostszych: jakichś genetycznie zmodyfikowanych drożdży…).

    Ta technologia jest oczywiście także dużo droższą od aktualnej, ale otwiera zupełnie nowe perspektywy. Z punktu widzenia wielkiego kapitału rolnictwo, nawet to „nowoczesne”, w pełni maszynowe, jest irytująco rozdrobnione i oporne na koncentrację.

    Korzyści ze skali nie działają tak, jak w innych branżach, a nawet wprost przeciwnie: im większa skala, tym niższa efektywność.

    Przejście z pola do fabryki likwiduje ten problem. Jedna taka fabryka może wyżywić cały świat.

    Oczywiście są pewne ryzyka. Ludzie mogą mieć opory. Koniec końców jednak, to Cargill ma większe szanse. Działa zgodnie z gradientem entropii…

Dodaj komentarz

Follow rewolucja energetyczna on WordPress.com